niedziela, 26 czerwca 2011

Wspierajmy się...

W piątek byłam w szpitalu Prokocimiu. Musiałam zawieźć kopię dokumentów z Francji dla polskich lekarzy. Chcę żyć z nimi w zgodzie, ponieważ mogą być pomocni w razie jakiejkolwiek choroby (gorączki nawet). Wchodząc na oddział, gdy spojrzałam na wychudzone dzieci z podkrążonymi oczami oraz smutnych rodziców, zrobiło mi się ogromnie przykro. Lekarze przyjęli mnie bardzo serdecznie, cieszą się, że córka nie musi brać chemii. Ale też przypomnieli mi, że to nowotwór złośliwy, że Sandrusię trzeba cały czas monitorować (przez kolejne pięć lat). Powiedzieli nam, że najlepiej byłoby, żeby francuscy lekarze monitorowali córkę. Gdyby, nie daj Boże, coś się działo, to oni (lekarze z Francji) będą wiedzieli co robić, bo mają większe doświadczenie w leczeniu tego typu nowotworów. Ustaliłam, że Sandrusi zostanie usunięte wejście centralne. Za tydzień anestezjolog ma ustalić termin zabiegu. Gdy wychodziłam z oddziału onkologicznego, odwróciłam się i pomyślałam sobie: "Panie Boże, żebym już nigdy nie musiała tu wracać". Przy wyjściu ze szpitala spotkałam Ewę - mamę 5 letniego Norberta, który ma nowotwór (neuroblastoma - guz znajduje się w brzuchu i jest duży ma 10 cm). Ewa była załamana, cały czas płakała. Norbert dopiero zaczyna leczenie, ale bardzo źle znosi chemię i cały czas przebywa w izolatce. Przytuliłam ją i próbowałam pocieszyć, że początki są zawsze ciężkie, ale przyjdzie taki dzień i już nie będzie łez tylko radość. Ewa - musisz wierzyć, ze będzie dobrze. Próbuję się skupić tylko na Sandrusi, ale nie potrafię nie myśleć o moich znajomych, którzy nadal siedzą w szpitalu i cierpią ze swoimi dziećmi. Pamiętajcie: po złych dniach przychodzą dobre, nie może być cały czas źle.