niedziela, 22 stycznia 2012

Ból...


W nocy pojawiły się silne bóle.Sandrusia wydawała dźwięki podobne do płaczu, strasznie zgrzytała zębami z bólu, napinała całe ciało.Po policzkach płynęły jej łzy. Patrzyła na mnie tymi dużymi oczkami i prosiła o pomoc. Na moich oczach pękały jej naczyńka w oczkach z bólu. Pani doktor zwiększyła dawkę morfiny trzykrotnie, a mimo tego Sandrusia nadal cierpiała. Płakałam i prosiłam, żeby jej pomogli bo serce mi pęknie, patrząc na jej cierpienie. Podali jeszcze dwa inne środki przeciwbólowe. Dopiero po kilku godzinach wyciszyła się i zasnęła. Lekarz powiedział, że prawdopodobnie ma ciśnienie w głowie, ciężko opanować ten ból. Do tego wszystkiego bardzo spadły wyniki po chemii (leukocyty (czyli odporność) - ma poziom 170, a prawidłowa norma zaczyna się od 5 tysięcy w górę). Z tego też powodu muszę siedzieć z Sandrusią sama w izolatce, w masce i fartuchu, mąż nie może z nami przebywać. Boję się strasznie nocy, bo zawsze się coś dzieje, do tej pory mąż zostawał na noce, teraz przez złe wyniki nie może. Nie zapomnę do końca życia jej cierpiącego wzroku, moja bezsilność mnie zabija. Po wczorajszej nocy doszłam do wniosku, że Bóg chce, żebym patrzyła na to straszne cierpienie i prosiła go, żeby ją zabrał. Tak bym chciała mieć ją jak najdłużej przy sobie, trzymać ją za rączkę, głaskać, całować, ale jeśli ma tak cierpieć i ja muszę na to patrzeć, choć ciężko mi nawet to napisać, to wolałabym, żeby Bóg ją zabrał. Nie mogę pojąć, dlaczego ona musi to wszystko przechodzić. Jak Bóg może pozwalać na cierpienie niewinnego dziecka...