środa, 12 października 2011

Pierwszy dzień w szpitalu...

Powiedziałam Sandrusi, że jedziemy na badania do szpitala i może sie tak zdarzyć, że będziemy musiały zostać na kilka dni.Gdy weszłyśmy na oddział, córka od razu chciała pobiec do szpitalnego przedszkola, zawsze lubiła się tam bawić. Ja poszłam porozmawiać z lekarzem. Pani doktor poinformowała mnie, że zostajemy na oddziale, zastosują leczenie zaproponowane przez francuskich lekarzy, trzeba zrobić wszystkie badania przygotowujące do chemii. Nie mają chemii w tabletkach, tylko dożylną, sprowadzenie tabletek z zagranicy potrwa trzy tygodnie, a Sandrusia musi już zacząć leczenie, więc dostanie tą samą chemię tylko dożylną. Myślałam, że jestem twarda i dam radę, ale tego dnia pękłam, nie mogłam opanować łez, ciągle musiałam gdzieś uciekać, żeby Sandrusia nie widziała jak płaczę. Wspomnienia tak strasznie bolą, każdy kąt szpitala przypomina mi jakieś wydarzenie, każda sala, dziecko, którego już nie ma z nami. To był strasznie ciężki dzień dla mnie, nie mogłam się zaaklimatyzować, nie chciałam z nikim rozmawiać. Większość pacjentów to same "nowe" dzieci. Trafiłam na salę z Ewą, która pocieszała mnie, a jeszcze kilka miesięcy temu ja pocieszałam ją, kiedy trafiła po raz pierwszy na onkologię do mojej sali, oprowadzałam ją wtedy po oddziale. A teraz to ona była oswojona z sytuacją, mówiła mi te same słowa, które ja jej mówiłam kiedyś. Powiedziałam jej, że za pierwszym razem jest inaczej, człowiek nie jest świadomy tego, co go czeka, a gdy choroba wraca, jest taki mętlik w głowie, że żyć się nie chce. Sandrusia pozytywnie mnie zaskoczyła, w ogóle nie płakała, że chce do domu, szybko się zaaklimatyzowała...Na szczęście...